21 czerwca na poznańskiej Malcie odbył się pierwszy w Polsce bieg z cyklu The Color Run. Kolorowe biegi organizowane są od 2011 na całym świecie. Do tej pory odbyły się w ponad 300 miastach więcej niż 50 krajach.
Imprezy mają na celu przede wszystkim zarażanie ludzi pozytywnym myśleniem oraz zainteresowanie ich sportem i zdrowym stylem życia i to właśnie było widać w komunikatach, które zachęcały do wzięcia udziału w tej wyjątkowej imprezie.
Na czym to polega? Tak do końca, to chyba nikt nie wiedział. Z materiałów informacyjnych wynikało, że największą zabawę ma zapewnić sypanie poubieranych na biało uczestników kolorowym proszkiem. No, ale skoro chodziło o bieganie, to jako biegacz postanowiłam to sprawdzić.
Zaczęło się dość niefortunnie od małego zamieszania organizacyjnego, a raczej dezinformacyjnego, bo jednak sporo osób miało kłopoty z zapisami, czy odbiorem pakietu. Na szczęście wolontariusze ColorRun poradzili sobie z wszystkim doskonale i odbiór odbywał się bardzo sprawnie przez cały weekend. Organizatorzy zadbali o kolorowe nastawienie uczestników. Każdy dostał w pakiecie startowym tatuaże, obowiązkową koszulkę, opaskę i paczuszkę z kolorowym proszkiem. Można było doposażyć się w sklepiku Color Run w ozdobną spódniczkę, podkolanówki czy okulary, z czego skorzystałam wspólnie z rodzinką.
Wieczór przed startem dla biegacza zwykle kojarzy mi się z przygotowaniem samuraja do walki. Towarzyszy temu szereg czynności, które wykonuje się w spokoju i z należnym namaszczeniem, tj. dobór stroju do pogody, przypinanie numerka startowego do koszulki, przysznurowanie chipa i kompletowanie wspomagaczy w postaci żeli, batonów czy napojów. Tym razem było zupełnie inaczej. Wieczór wypełniło rodzinne hasanie w strojach a’la Majka Jeżowska do muzyki pasującej klimatem do w/w.
Poranek przed startem był kontynuacją wieczornego hasania. Doskonałe nastroje wzrastały w miarę zbliżania się do strefy startowej. Muszę przyznać, że trochę dziwnie było pojawić się na biegu bez urządzenia do pomiaru czasu, ale w końcu chodziło o zabawę. No i zaczęło się. Przy dźwiękach radosnej muzyki usłyszeliśmy odliczanie. 3… 2… 1… start! I wtedy okazało się, że puszczają nas grupami. Ponieważ byliśmy jednymi z ostatnich, usłyszeliśmy jeszcze ponad dziesięć odliczań, co trochę irytowało w kropelkach zimnego deszczu, ale organizatorzy zapewniali dobrą zabawę wszystkim oczekującym. Meksykańska fala slow-motion, rozgrzewka prowadzona ze sceny dla każdej grupy, konkursy pisku panie kontra panowie, a do tego doskonała muzyka (Everybody dance now!).
Do tego jeszcze postanowiliśmy sprawdzić o co tak naprawdę chodzi z tymi kolorowymi proszkami. Każdy wyciągnął swój woreczek i zaczęła się prawdziwa kolorowa bitwa. Rewelacja. Lepsze niż bitwa na śnieżki – bo nie jest zimno, lepsze niż bitwa na poduszki – bo nie trzeba sprzątać, lepsze niż bitwa na jedzenie – bo nie trzeba się od razu myć. W ferworze walki zużyliśmy cały przydział proszków i zanim przekroczyliśmy linię starty, byliśmy kolorowi, jak tęcza.
Kółko wokół jeziora maltańskiego nie jest już chyba dla nikogo atrakcją. Tym razem jednak czekały nas niespodzianki. Mniej więcej co kilometr ustawione były kolorowe bramki, w których czekali wolontariusze z ogromnymi ilościami kolorowego proszku. Najpierw bramka niebieska, potem żółta, różowa, fioletowa. Po przejści przez każdą bramkę, co przypomniało przejście przez kolorową chmurę, miało się proszek dosłownie wszędzie. Mimo to i tak miało się ochotę iść do następnej, żeby się dalej porzucać. Wszyscy bawili się, jak dzieci.
Finisz na polanie harcerskiej był jedną wielką imprezą. Organizatorzy prowadzili ze sceny kolorowe zabawy. Sponsorzy zadbali o atrakcje dla dzieci i dorosłych. Wszyscy, którzy ukończyli bieg byli obsypani proszkami od stóp do głów. Jednego tylko nie udało się zasypać – uśmiechów! Roztańczony tłum uhahanych ludzi falował i bawił się jeszcze długo po tym, jak ostatni zawodnicy przeszli linię mety.
Podsumowując: trudno nazwać The Color Run imprezą biegową. Nikt tam się nie ścigał. Nie mierzyli czasu, nie było zwycięzców, kategorii wiekowych itd. Ba, nawet większość uczestników po prostu przeszła całą trasę ze swoimi dziećmi. Ale nie o to w tym chodziło. Chodziło o pozytywną energię, której wulkan wybuchał wyrzucając kolorowe proszki. Niesamowita zabawa od startu do mety. Coś, czego żaden z uczestników nie zapomni do końca życia. Polecam wszystkim, którzy lubią czasami poczuć się znowu, jak dzieci.